strona główna

niedziela, 11 października 2015

Whiskey z lodowcem w El Calafate

Opuściliśmy Puerto Natales dopiero w południe, bo ponowne pakowanie plecaków zawsze jest problematyczne!! Tak nam sie podobało w naszym bed & breakfast, że zostawiliśmy właścicielce suwenir z Polszy.

Nie było łatwo dotrzeć na miejsce, pomimo że to jedyne 260km! Ciężko łapało się stopa, ludzie pozytywnie na nas reagowali, ale nikt się nie zatrzymywał.. Zanim spotkaliśmy naszego wybawiciela i głównego kierowcę, pomogło nam trzech poprzednich, z którymi przejechaliśmy w sumie ok. 20 km, przekraczając granicę chilijsko-argentyńską. Po drodze zachwycaliśmy się tutejszą ceną benzyny, która wynosi 10 peso za litr, czyli 2,50 pln

Kiedy byliśmy już mocno zrezygnowani zatrzymał się prawdziwy rajder! Jechał z synem, swoim 15 letnim jeepem grand cherokee. Koła były tak wielkie i grube, że wystawały poza obrys auta - specjalnie przygotowane na tutejsze warunki. 

Kierowca, po tym jak władowaliśmy się do tyłu, rzucił nam hasło: ,,Zapnijcie pasy, bo będzie szybko". Zapytał tylko skąd jesteśmy i czy jesteśmy małżeństwem, a to pytanie słyszymy tutaj dość często! Raz nawet myśleli, że spędzamy właśnie swój miesiąc miodowy.
W 1,5h 240 km - niezły wyczyn. Zaznaczamy jednak, że nie cała trasa przebiegała po asfalcie! Mężczyznę napędzał chyba folklor argentyński, puszczony na fulla 

Dojechaliśmy do centrum El Calafate, a tam kolejne zdziwienie. Od razu po wyjściu z auta i poklepaniu brudnych od pyłu plecaków, zostaliśmy otoczeni grupką nastolatków, którzy zaczęli robić sobie z nami zdjęcia i częstować nas popcornem, wypytując co to za podróż, skąd jesteśmy.

Szybko znaleźliśmy nocleg i poszliśmy zorientować się kiedy możemy pojechać na trekking po lodowcu Perito Moreno. Na następny dzień wszystko było już zajęte, więc umówiliśmy się na sobotę. Atrakcja nie tania i niestety turystyczna, ale innej opcji na zobaczenie tego cudka nie ma, a wartooooo.
Cały piątek minął nam luźno, poszliśmy najeść się stekami, pochodziliśmy po mieście, które takie ładne i czyste jest tylko z pozoru dla turystów (czyt. centrum) a poza nim jest już znacznie gorzej i relaksując się czekaliśmy na WYCIECZKĘ.
Nie bez powodu podkreślamy to słowo, ponieważ było bardzo turystycznie, czyli tak jak nie lubimy. Dużo turystów, a przede wszystkim Azjatów robiących zdjęcia. Co chwilę kolejna fotka, kolejne selfie. Lustrzanką, cyfrówką, telefonem, gopro i wszystkim innym czym się dało zdjęcie zrobić. Oczywiście sami też robiliśmy ujęcia, ale jak się okazało - nie tak często jak inni. Był taki jeden Azjata w naszej grupce, który w ogóle nie interesował się otoczeniem, wskazówkami instruktora, widokami, dla niego najważniejsze było sfotografowanie swojej buźki.
Na bilecie wstępu napisali nam pod narodowością OTRA, czyli INNA. Polaków żadnych nie spotkaliśmy ani tam, ani jeszcze nigdzie indziej w Ameryce Płd.

Pomijając turystykę, której nie dało sie obejść, lodowiec jest zjawiskowy. Należy do trzeciego największego lądolodu na świecie, zaraz po Antarktydzie i Grenlandii. Znajduje się w Parku Narodowym Los Glaciares w Argentynie. Najpierw zobaczyliśmy go z zewnątrz - niezłe widowisko, szczególnie wtedy, gdy co jakiś czas pęka lód i rozpryskuje się w wodzie robiąc fale i hałas. Poźniej popłynęliśmy łódką do bazy startowej, aby zobaczyć go z bliska. Założyliśmy raki i za przewodniczką wdrapaliśmy się na lód. Na początku myśleliśmy, że będzie większy hardcore, ale było to łatwe, dostępne dla wszystkich. Widoczki piękne: niebieska woda, szczeliny, pęknięcia. Więcej zobaczycie na zdjęciach, ciężko to opisać. 

Pochodziliśmy trochę, a pod koniec trekkingu dostaliśmy whiskey z lodem z lodowca. Jeszcze będąc w rakach na lodzie napoiliśmy się alkoholem, czym zakończyliśmy miting z Perito Moreno. 

Jutro ruszamy do El Chalten, później do Bariloche - również stopem!





























Brak komentarzy:

Prześlij komentarz