Idąc z centrum El Calafate na wyjazdówkę znowu pożałowaliśmy, że mamy za ciężkie plecaki, ale każdy spotkany tutaj tripowicz ma ten sam problem, co nas trzyma przy życiu!
Po chwili zatrzymał się podróżniczy busik VW T2 i zgarnął nas z drogi. W środku Brazylijczyk i Belgijka, którzy też czasem przemieszczają się autostopem. Daliśmy sobie trochę tipsów odnośnie miejsc godnych odwiedzenia. Ten bus i te pustkowia tak idealnie szły ze sobą w parze - spełnienie autostopowej wizji.
Kolejny stop z kolejną parą, która słyszała, że Polacy to sympatyczni ludzie. Generalnie miło się tutaj o nas wypowiadają i dużo wiedzą o naszym kraju. Nawet Wrocław znany!
Dojazd do El Chalten zajął nam w sumie 3 godziny, czyli podobnie jak autobusem.
Po szybkim ogarnięciu w hostelu, poszliśmy na pokaz i tym samym zawody w ujeżdzaniu koni, zorganizowanie specjalnie na obchody rocznicy założenia miasteczka, w którym mieszka tylko 300 osób. Mężczyźni, biorący udział w tym wydarzeniu, nazywani są tutaj Gaucho. Mieli na sobie typowe stroje, czyli buty niczym espadryle i czapki, przypominające berety. Oglądając pokaz, doładowywaliśmy się winem - jedyne 20 peso (ok. 5pln) za pół litra.
w EL Chalten poszliśmy również na cieszący oko punkt widokowy, z którego zobaczyć można jak pięknie położona jest ta miejscowość.
Po zejściu z góry dalej świętowaliśmy z mieszkańcami przy winie i taco con carne. Tutaj wszystko jest z carne, czyli typowym dla kraju mięsem wołowym lub wieprzowym.
Następny dzień przeznaczyliśmy na trekking aż pod górę Fitz Roy. Wszystkie szlaki i punkty widokowe są tutaj otwarte dla turystów i bezpłatne. To się ceni.
Pierwsze 9 km szło się okej, a ostatni męczył bardzo i było tylko gorzej. Stromo, jak nigdzie, ale jakoś wdrapaliśmy się na szczyt. Jezioro Lago de los tres, położone przed górą, okazało się zamarznięte, chociaż widok i tak niezapomniany.
Wieczorem posiadówa z Anglikami, z których jeden zapisał nam 3 kartki w notesie o naszych przyszłych destynacjach. Po jego opowieściach szczególnie nie możemy doczekać się Nikaraguy. Piliśmy typowy argentyński alkohol Fernet, przypominający w smaku jagermeistera.
El Chalten bardzo nam się podobało, ale nadszedł dzień wyjazdu i powrotu do hiczhajkowania.
Dzień zapowiadał się całkiem całkiem. Pierwszy stop szybko złapany, zatrzymały się dwie dziewczyny, które później co chwilę wysiadały z auta, żeby robić zdjęcia drodze z najlepszym widokiem na górę Fitz Roy.
Podzieliły się z nami yerba mate. Tutaj każda osoba pije yerbe, chodząc wszędzie z własnym mate i termosem gorącej wody, do zalewania herbaty. Też chcemy zacząć.
Dziewczyny wysadziły nas na mega pustkowiu, skrzyżowaniu drogi do El Chalten i narodowej ruta 40. Po 4 godzinach czekania.. zwątpiliśmy. Ale w tym najgorszym dla nas momencie zauważyliśmy motywujące autostopowiczów wpisy na znaku drogowym typu KEEP HITCHHIKING PPL. To znaczy, że nie byliśmy pierwsi w takiej beznadziejnej sytuacji. Podbudowaliśmy się trochę, napisaliśmy coś od siebie i zatrzymała się pewna argentyńska rodzinka. Niestety jechała tylko do wioski oddalonej o jakieś...30km, ale byle do przodu i dalej od dzikich dróg, na których w nocy pojawiają się pumy. ;O Mały, dwuletni chłopczyk siedział na kolanach mamy z przodu i ciągle się do nas uśmiechał, nam też polepszyły się humory. Rodzina rzuciła nam słowo SUERTE, czyli życzyła powodzenia, i odjechała. I wtedy znaleźliśmy się w jeszcze gorszym położeniu. To miejsce nazywa się Tres Lagos i jest w nim kościół, sklep, piekarnia, straż pożarna, szkoła, policja, sąd, coś w rodzaju szpitala i kilka domów. Więcej instytucji niż budynków mieszkalnych. Mieszka tu nawet mniej mieszkańców niż w El Chalten.
Łapaliśmy stopa kilometr od centrum i przejechały z 4 auta przez 4 godziny. Załamka. Wróciliśmy do mieściny, w której pogadaliśmy z policjantami, oferującymi nam wifi na komisariacie i możliwość zatrzymania dla nas autobusu na drugi dzień. Ale busy w Patagonii są strasznie drogie, więc chcieliśmy spróbować bez nich. Poza tym nie chcieliśmy żadnego noclegu tutaj. I udało się, zatrzymał się tir i zabrał nas aż 300 km dalej. Po drodze kierowca zrobił nam zakupy i nie chciał żadnych pieniędzy. Było nam na maksa miło!
Niestety trafiliśmy na nockę w lekko zapyziałym miasteczku, a rano padał tam śnieg. Udało nam się przedostać do Perito Moreno, tylko z jednym kierowcą. Tutaj już nie mogliśmy kontynuować stopa, więc kupiliśmy bilety na następny dzień na drogiego, ekskluzywnego busa, jedyną możliwą opcję w tym regionie. 275PLN za przejazd 800km. Dostajesz posiłki, ciepłe napoje, fotele rozkładają się na podobieństwo łóżka i są wygodne. No i super, że taki wypas, ale zupełnie niepotrzebny. Wolelibyśmy zapłacić mniej i mieć mniej komfortowo.
Znaleźliśmy najtańszą noclegownię. Pani rodem z serialu latynoamerykańskiego, która, jak wpisywaliśmy swoje dane, faktycznie oglądała taki serial, siedząc obok ołtarzyka z obrazami przedstawiającymi wizerunek Papieża, Jezusa i innych Świętych, na tle mocno zielonych ścian.
Do naszego pokoju dołączyła świetna para hiszpańsko - argentyńska, z którą spędziliśmy zacny wieczór przy Fernecie i rozmowach. Podróżują podobnie do nas, mają te same problemy, zajawki, spostrzeżenia. Dobrze spotykać takich ludzi i wymieniać się radami.
Po 12 godzinnej trasie busem do Bariloche, w końcu się tam znaleźliśmy. W nocy nic nie było widać, za to poranek nieźle nas zaskoczył. Kawa z widokiem na jezioro Nahuel Huapi i tostami z dulce de leche.
Po 12 godzinnej trasie busem do Bariloche, w końcu się tam znaleźliśmy. W nocy nic nie było widać, za to poranek nieźle nas zaskoczył. Kawa z widokiem na jezioro Nahuel Huapi i tostami z dulce de leche.
Dotarliśmy na małą plażę z widokiem na ładne góry i zielone jezioro. Można się tam dostać poprzez 3km trekking po lesie. Męcząco, ale warto. Autem też można dojechać, ale po co! (mamy nóżki i przecież niekończące się, pozytywne myśli o wchodzeniu pod górę ;p).
Po powrocie do hostelu dowiedzieliśmy się, że blisko nas jest knajpa o nazwie Konna i od razu tam poszliśmy, żeby załapać się na happy hours (2 piwka = 50peso). Ze względu na klimat, ludzi, frekwencję bardzo polecamy ten pub, wszelkie przekąski i alkohole. I ceny!
W hostelu przywitał nas współlokator DJ (skrót od koreańskiego imienia). Po rozmowach o polskiej wódce, zabraliśmy Go na kielona. Ziomek zza baru powiedział, iż jesteśmy pierwszymi osobami od pół roku, które pytają o szoty i że ma tylko dwa kieliszki i jakieś końcówki wódki. Bierzemy co daje. Ten pozytywny chłopak z Korei wziął cały kielon czystej na raz i nawet się nie skrzywił. Dj pozdrawiamy!!
W hostelu przywitał nas współlokator DJ (skrót od koreańskiego imienia). Po rozmowach o polskiej wódce, zabraliśmy Go na kielona. Ziomek zza baru powiedział, iż jesteśmy pierwszymi osobami od pół roku, które pytają o szoty i że ma tylko dwa kieliszki i jakieś końcówki wódki. Bierzemy co daje. Ten pozytywny chłopak z Korei wziął cały kielon czystej na raz i nawet się nie skrzywił. Dj pozdrawiamy!!
Plan na jutro 1600km do Cordoby i rozpoczęcie wolontariatu. Trzymajcie kciuki za nasz hiszpański ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz