strona główna

poniedziałek, 19 października 2015

jeszcze Patagonia

Idąc z centrum El Calafate na wyjazdówkę znowu pożałowaliśmy, że mamy za ciężkie plecaki, ale każdy spotkany tutaj tripowicz ma ten sam problem, co nas trzyma przy życiu!
Po chwili zatrzymał się podróżniczy busik VW T2 i zgarnął nas z drogi. W środku Brazylijczyk i Belgijka, którzy też czasem przemieszczają się autostopem. Daliśmy sobie trochę tipsów odnośnie miejsc godnych odwiedzenia. Ten bus i te pustkowia tak idealnie szły ze sobą w parze - spełnienie autostopowej wizji. 
Kolejny stop z kolejną parą, która słyszała, że Polacy to sympatyczni ludzie. Generalnie miło się tutaj o nas wypowiadają i dużo wiedzą o naszym kraju. Nawet Wrocław znany!
Dojazd do El Chalten zajął nam w sumie 3 godziny, czyli podobnie jak autobusem.
Po szybkim ogarnięciu w hostelu, poszliśmy na pokaz i tym samym zawody w ujeżdzaniu koni, zorganizowanie specjalnie na obchody rocznicy założenia miasteczka, w którym mieszka tylko 300 osób. Mężczyźni, biorący udział w tym wydarzeniu, nazywani są tutaj Gaucho. Mieli na sobie typowe stroje, czyli buty niczym espadryle i czapki, przypominające berety. Oglądając pokaz, doładowywaliśmy się winem - jedyne 20 peso (ok. 5pln) za pół litra.
w EL Chalten poszliśmy również na cieszący oko punkt widokowy, z którego zobaczyć można jak pięknie położona jest ta miejscowość. 
Po zejściu z góry dalej świętowaliśmy z mieszkańcami przy winie i taco con carne. Tutaj wszystko jest z carne, czyli typowym dla kraju mięsem wołowym lub wieprzowym. 
Następny dzień przeznaczyliśmy na trekking aż pod górę Fitz Roy. Wszystkie szlaki i punkty widokowe są tutaj otwarte dla turystów i bezpłatne. To się ceni. 
Pierwsze 9 km szło się okej, a ostatni męczył bardzo i było tylko gorzej. Stromo, jak nigdzie, ale jakoś wdrapaliśmy się na szczyt. Jezioro Lago de los tres, położone przed górą, okazało się zamarznięte, chociaż widok i tak niezapomniany.
Wieczorem posiadówa z Anglikami, z których jeden zapisał nam 3 kartki w notesie o naszych przyszłych destynacjach. Po jego opowieściach szczególnie nie możemy doczekać się Nikaraguy. Piliśmy typowy argentyński alkohol Fernet, przypominający w smaku jagermeistera. 
El Chalten bardzo nam się podobało, ale nadszedł dzień wyjazdu i powrotu do hiczhajkowania.




















Dzień zapowiadał się całkiem całkiem. Pierwszy stop szybko złapany, zatrzymały się dwie dziewczyny, które później co chwilę wysiadały z auta, żeby robić zdjęcia drodze z najlepszym widokiem na górę Fitz Roy.
Podzieliły się z nami yerba mate. Tutaj każda osoba pije yerbe, chodząc wszędzie z własnym mate i termosem gorącej wody, do zalewania herbaty. Też chcemy zacząć.

Dziewczyny wysadziły nas na mega pustkowiu, skrzyżowaniu drogi do El Chalten i narodowej ruta 40. Po 4 godzinach czekania.. zwątpiliśmy. Ale w tym najgorszym dla nas momencie zauważyliśmy motywujące autostopowiczów wpisy na znaku drogowym typu KEEP HITCHHIKING PPL. To znaczy, że nie byliśmy pierwsi w takiej beznadziejnej sytuacji. Podbudowaliśmy się trochę, napisaliśmy coś od siebie i zatrzymała się pewna argentyńska rodzinka. Niestety jechała tylko do wioski oddalonej o jakieś...30km, ale byle do przodu i dalej od dzikich dróg, na których w nocy pojawiają się pumy. ;O Mały, dwuletni chłopczyk siedział na kolanach mamy z przodu i ciągle się do nas uśmiechał, nam też polepszyły się humory. Rodzina rzuciła nam słowo SUERTE, czyli życzyła powodzenia, i odjechała. I wtedy znaleźliśmy się w jeszcze gorszym położeniu. To miejsce nazywa się Tres Lagos i jest w nim kościół, sklep, piekarnia, straż pożarna, szkoła, policja, sąd, coś w rodzaju szpitala i kilka domów. Więcej instytucji niż budynków mieszkalnych. Mieszka tu nawet mniej mieszkańców niż w El Chalten.
Łapaliśmy stopa kilometr od centrum i przejechały z 4 auta przez 4 godziny. Załamka. Wróciliśmy do mieściny, w której pogadaliśmy z policjantami, oferującymi nam wifi na komisariacie i możliwość zatrzymania dla nas autobusu na drugi dzień. Ale busy w Patagonii są strasznie drogie, więc chcieliśmy spróbować bez nich. Poza tym nie chcieliśmy żadnego noclegu tutaj. I udało się, zatrzymał się tir i zabrał nas aż 300 km dalej. Po drodze kierowca zrobił nam zakupy i nie chciał żadnych pieniędzy. Było nam na maksa miło!


Niestety trafiliśmy na nockę w lekko zapyziałym miasteczku, a rano padał tam śnieg. Udało nam się przedostać do Perito Moreno, tylko z jednym kierowcą. Tutaj już nie mogliśmy kontynuować stopa, więc kupiliśmy bilety na następny dzień na drogiego, ekskluzywnego busa, jedyną możliwą opcję w tym regionie. 275PLN za przejazd 800km. Dostajesz posiłki, ciepłe napoje, fotele rozkładają się na podobieństwo łóżka i są wygodne. No i super, że taki wypas, ale zupełnie niepotrzebny. Wolelibyśmy zapłacić mniej i mieć mniej komfortowo.
Znaleźliśmy najtańszą noclegownię. Pani rodem z serialu latynoamerykańskiego, która, jak wpisywaliśmy swoje dane, faktycznie oglądała taki serial, siedząc obok ołtarzyka z obrazami przedstawiającymi wizerunek Papieża, Jezusa i innych Świętych, na tle mocno zielonych ścian.
Do naszego pokoju dołączyła świetna para hiszpańsko - argentyńska, z którą spędziliśmy zacny wieczór przy Fernecie i rozmowach. Podróżują podobnie do nas, mają te same problemy, zajawki, spostrzeżenia. Dobrze spotykać takich ludzi i wymieniać się radami.

Po 12 godzinnej trasie busem do Bariloche, w końcu się tam znaleźliśmy. W nocy nic nie było widać, za to poranek nieźle nas zaskoczył. Kawa z widokiem na jezioro Nahuel Huapi i tostami z dulce de leche.

Dotarliśmy na małą plażę z widokiem na ładne góry i zielone jezioro. Można się tam dostać poprzez 3km trekking po lesie. Męcząco, ale warto. Autem też można dojechać, ale po co! (mamy nóżki i przecież niekończące się, pozytywne myśli o wchodzeniu pod górę ;p).

Po powrocie do hostelu dowiedzieliśmy się, że blisko nas jest knajpa o nazwie Konna i od razu tam poszliśmy, żeby załapać się na happy hours (2 piwka = 50peso). Ze względu na klimat, ludzi, frekwencję bardzo polecamy ten pub, wszelkie przekąski i alkohole. I ceny!

W hostelu przywitał nas współlokator DJ (skrót od koreańskiego imienia). Po rozmowach o polskiej wódce, zabraliśmy Go na kielona. Ziomek zza baru powiedział, iż jesteśmy pierwszymi osobami od pół roku, które pytają o szoty i że ma tylko dwa kieliszki i jakieś końcówki wódki. Bierzemy co daje. Ten pozytywny chłopak z Korei wziął cały kielon czystej na raz i nawet się nie skrzywił. Dj pozdrawiamy!!


Plan na jutro 1600km do Cordoby i rozpoczęcie wolontariatu. Trzymajcie kciuki za nasz hiszpański ;)








niedziela, 11 października 2015

Whiskey z lodowcem w El Calafate

Opuściliśmy Puerto Natales dopiero w południe, bo ponowne pakowanie plecaków zawsze jest problematyczne!! Tak nam sie podobało w naszym bed & breakfast, że zostawiliśmy właścicielce suwenir z Polszy.

Nie było łatwo dotrzeć na miejsce, pomimo że to jedyne 260km! Ciężko łapało się stopa, ludzie pozytywnie na nas reagowali, ale nikt się nie zatrzymywał.. Zanim spotkaliśmy naszego wybawiciela i głównego kierowcę, pomogło nam trzech poprzednich, z którymi przejechaliśmy w sumie ok. 20 km, przekraczając granicę chilijsko-argentyńską. Po drodze zachwycaliśmy się tutejszą ceną benzyny, która wynosi 10 peso za litr, czyli 2,50 pln

Kiedy byliśmy już mocno zrezygnowani zatrzymał się prawdziwy rajder! Jechał z synem, swoim 15 letnim jeepem grand cherokee. Koła były tak wielkie i grube, że wystawały poza obrys auta - specjalnie przygotowane na tutejsze warunki. 

Kierowca, po tym jak władowaliśmy się do tyłu, rzucił nam hasło: ,,Zapnijcie pasy, bo będzie szybko". Zapytał tylko skąd jesteśmy i czy jesteśmy małżeństwem, a to pytanie słyszymy tutaj dość często! Raz nawet myśleli, że spędzamy właśnie swój miesiąc miodowy.
W 1,5h 240 km - niezły wyczyn. Zaznaczamy jednak, że nie cała trasa przebiegała po asfalcie! Mężczyznę napędzał chyba folklor argentyński, puszczony na fulla 

Dojechaliśmy do centrum El Calafate, a tam kolejne zdziwienie. Od razu po wyjściu z auta i poklepaniu brudnych od pyłu plecaków, zostaliśmy otoczeni grupką nastolatków, którzy zaczęli robić sobie z nami zdjęcia i częstować nas popcornem, wypytując co to za podróż, skąd jesteśmy.

Szybko znaleźliśmy nocleg i poszliśmy zorientować się kiedy możemy pojechać na trekking po lodowcu Perito Moreno. Na następny dzień wszystko było już zajęte, więc umówiliśmy się na sobotę. Atrakcja nie tania i niestety turystyczna, ale innej opcji na zobaczenie tego cudka nie ma, a wartooooo.
Cały piątek minął nam luźno, poszliśmy najeść się stekami, pochodziliśmy po mieście, które takie ładne i czyste jest tylko z pozoru dla turystów (czyt. centrum) a poza nim jest już znacznie gorzej i relaksując się czekaliśmy na WYCIECZKĘ.
Nie bez powodu podkreślamy to słowo, ponieważ było bardzo turystycznie, czyli tak jak nie lubimy. Dużo turystów, a przede wszystkim Azjatów robiących zdjęcia. Co chwilę kolejna fotka, kolejne selfie. Lustrzanką, cyfrówką, telefonem, gopro i wszystkim innym czym się dało zdjęcie zrobić. Oczywiście sami też robiliśmy ujęcia, ale jak się okazało - nie tak często jak inni. Był taki jeden Azjata w naszej grupce, który w ogóle nie interesował się otoczeniem, wskazówkami instruktora, widokami, dla niego najważniejsze było sfotografowanie swojej buźki.
Na bilecie wstępu napisali nam pod narodowością OTRA, czyli INNA. Polaków żadnych nie spotkaliśmy ani tam, ani jeszcze nigdzie indziej w Ameryce Płd.

Pomijając turystykę, której nie dało sie obejść, lodowiec jest zjawiskowy. Należy do trzeciego największego lądolodu na świecie, zaraz po Antarktydzie i Grenlandii. Znajduje się w Parku Narodowym Los Glaciares w Argentynie. Najpierw zobaczyliśmy go z zewnątrz - niezłe widowisko, szczególnie wtedy, gdy co jakiś czas pęka lód i rozpryskuje się w wodzie robiąc fale i hałas. Poźniej popłynęliśmy łódką do bazy startowej, aby zobaczyć go z bliska. Założyliśmy raki i za przewodniczką wdrapaliśmy się na lód. Na początku myśleliśmy, że będzie większy hardcore, ale było to łatwe, dostępne dla wszystkich. Widoczki piękne: niebieska woda, szczeliny, pęknięcia. Więcej zobaczycie na zdjęciach, ciężko to opisać. 

Pochodziliśmy trochę, a pod koniec trekkingu dostaliśmy whiskey z lodem z lodowca. Jeszcze będąc w rakach na lodzie napoiliśmy się alkoholem, czym zakończyliśmy miting z Perito Moreno. 

Jutro ruszamy do El Chalten, później do Bariloche - również stopem!





























czwartek, 8 października 2015

Dzieci szczęścia w Chile

Najlepsze lądowanie w życiu w miasteczku Ushuaia! Wysokie góry, ośnieżone szczyty, niby wiosna. Turystów nie za dużo, wszystkie atrakcje dopiero startują, oczekiwania były bardzo duże co do tej miejscówki. Ale zanim zawitaliśmy na końcu świata mieliśmy ciekawą okazję poznać pracownika linii Aerolineas Argentinas, który kiedyś pracował 2 lata w Krakowie i mówił troszkę po polsku. Nasze plecaki ważyły 17 kg i 28,5 kg. Norma to 15 kg na osobę. Myśleliśmy, że będziemy musieli zapłacić za dodatkowe 15 kilo miliony monet. Jednak ten pozytywny człowiek tak się rozmarzył o Polsce i naszych piwach i wódkach, że kiedy czekaliśmy na werdykt odnośnie dopłaty, on wymieniał nazwy polskich marek alkoholowych. Zamiast 15 kilo wyszło 5, i zapłaciliśmy bardzo mało :D Byliśmy pierwszymi Polakami, których spotkał w Argentynie!
Miało być tak pięknie, mieliśmy popłynąć na wyspę Pingwinów, ale okazało się, że czilują teraz w Brazylii, gdzie jest cieplej, więc plan nam się posypał. Następnego dnia złapaliśmy dwa stopy do jeziora Esmeralda. Pierwsza pani podrzuciła nas do punktu obowiązkowej kontroli na końcu miasta, gdzie spisywali nasze dane i nie radzili sobie z nimi, więc dyktowali nasze nazwiska w ten sposób ,,W como Washington.., Z como zapatos -> buty''.  Do jeziorka obecnie nie można się dostać, bo jest jeszcze za dużo śniegu, więc znowu nie zobaczyliśmy jednego z fantastycznych miejsc. Złapaliśmy trzeciego stopa, już na północ, hej daleko stąd. I zaczęło się... :d 












Zabrało nas trzech pozytywnych braci Chilijczyków. Samochód mieli malutki, ale to im nie przeszkodziło, żeby nasz jeden wielki plecak wrzucić do bagażnika, a drugi trzymać na kolanach z tyłu. I jechaliśmy tak z 7 godzin w mega atmosferze, zatrzymując się żeby złapać owcę, zrobić zdjęcia lamom i flamingom, zjeść w znanej patagońskiej piekarni ,,La Union''. Tak dużo rozmawialiśmy, że aż hiszpański nam się nawinął i bariera językowa pękła. Okazało się, że jeden z braci prowadzi hostel w miasteczku Porvenir, do którego nas zaprosili, a jak już nocka w planie, to zaproponowali też szamkę ze znajomymi i fiestę. I było pięknie! Pojedliśmy tradycyjne dania, poznaliśmy cudownych ludzi i ich pyszne drinki z lodami. Większość z nich pierwszy raz miała opcję poznać Polaków, więc robili sobie z nami zdjęcia i wrzucali je na internety. To było miłe! Rano zjedliśmy razem śniadanie, ich gościnność zrobiła na nas spore wrażenie. Dlatego przemieszczamy się co jakiś czas stopem - żeby spotkać takich ludzi i spędzić takie chwile.

Następnego dnia prom do Punta Arenas, busik do Porto Natales -> nasz transport wyglądał tak, że każdy dbał o to, żebyśmy dostali się na miejsce, więc ,,podawali'' nas sobie razem z bagażami i bardzo się nami wszyscy zajmowali. 

Porto Natales - cudowne miasto, które zauroczyło nas od pierwszej minutki. Nieziemski widok na góry, dobry klimat, kolorowe, ale wyblakłe domki, wszędzie jeżdżące pick-upy i dużo uśmiechniętych ludzi oraz psów. Stąd ruszamy do Parku Narodowego Torres del Paine. I to wywołuje na nas ogromne wrażenie! Ciężko opisać te widoczki i klimat. W parku jest wszystko: laguny, jeziora, lasy, góry, lodowce... I to w niezłej kompozycji. Trzeba się tam wybrać, jeżeli jest się w okolicy. Nam dopisało spoko szczęście, akurat w dniu, w którym wchodziliśmy do parku wszystko było darmowe z okazji dnia ważnego dla środowiska. Zrobiliśmy trasę ,,W'', czyli ok. 50 km trekkingu. Bywało ciężko, nogi bolały, jedzenie słabe, palnik czasem grzał, czasem nie, ale daliśmy radę. 3 nocki w namiocie i naaaaaaajlepsze krajobrazy. Cały pobyt przy słonecznej pogodzie, która za często się tutaj nie pojawia.

Teraz odpoczywamy, pijąc chilijskie wino od naszych kochanych ziomeczków z Porvenir. Mamy cały hostel dla siebie, bo przed sezonem nikogo tu nie ma, a właścicielka dała nam luzy.