Po programie AIESEC w
Argentynie krętymi, wąskimi drogami ruszyliśmy do Chile. Już w
Patagonii spodobał nam się ten kraj, więc kusiło, żeby poznać go lepiej. Szybki
autobus z przesiadką w Mendozie, słynącej z produkcji wyśmienitego wina,
podziwianie zza niezbyt czystej szyby autobusu, jakże pięknych Andów, gdzie
znajduje się najwyższy szczyt Ameryki Południowej (Aconcagua, 6962 m n.p.m.) i.. jesteśmy w Santiago! Polecamy pokonać te kilometry, kiedy jest jasno. Po drodze
sporo kaktusów na stromych zboczach i ujmujące góry.
Wcześniej postanowiliśmy, że
skoro w planie całkiem droga stolica, to najlepiej byłoby przyciąć koszty
noclegowe i załapać się na couchsurfing. I trafiliśmy na Francisco! Przyjął nas
bardzo miło, a że mieszka blisko centrum na 7 piętrze, to przy okazji mieliśmy
miłe widoki z okna. Dwa dni spędzone w tym mieście pokazały, że Santiago jest urozmaicone. Najlepszym widowiskiem jest zacny zachód słońca na wzgórzu
Cristobal, na które trzeba się wcześniej wdrapać. Trasa przyjemna, a sytuacja
na górze rekompensuje ewentualne zmęczenie. Widać wieżowce, otoczone górami i
piękne położenie miasta.
Trochę niżej czeka
kolejne wzgórze Santa Lucia, skąd również
jest nie byle jaki krajobraz.
W mieście warto też
pójść na dzielnicę Bellavista, pełną barów i dobrego klimatu. Szczególnie
polecamy pub La Piojera, wypełniony ludźmi pijącymi znane tutaj Terromotto, czyli drinki z lodami.
Nasz host uprzedził
nas, że centrum miasta jest przeznaczone dla turystów i że kiedy przejdziemy na
drugą stronę rzeki to ceny będą o wiele niższe i spotkamy lokalsów. I tak
zrobiliśmy, poszliśmy tam, gdzie brudniej, brzydziej, ale prawdziwiej.
Ciekawi tego jak
wygląda wybrzeże Chile, wzięliśmy busa do Valparaiso. Lekko skacowani, bo nie
powiemy, że byliśmy odporni na terromotto, chodziliśmy po tym niezwykłym
mieście. Położone jest na wzgórzach, pełne wąskich przejść, kolorowych uliczek,
ślepych zaułków. Dobrze się tu na chwilę zgubić i nacieszyć ilością graffiti na
budynkach, kolorowych domów, kolejek liniowych. Wpadliśmy też do miejscowości obok - Viña del Mar, ale tam nic nadzwyczajnego nie odkryliśmy, chociaż
przyjemnie było poleżeć nad oceanem.
Następnym przystankiem
była północ, a dokładnie miasteczko San Pedro de Atacama. Zanim tu jednak
dotarliśmy mieliśmy przesiadkę w Calama. Specjalnie o tym napiszemy, żeby
uprzedzić kolejne osoby, wybierające się w te rejony. Teraz już wiemy, że miasto
słynie z kradzieży. Ok. 90% mieszkańców codziennie kradnie sobie plecaki
zagranicznych turystów - info od policji, na którą, w tych sytuacjach, nie można
liczyć. Przed wzięciem rzeczy do autobusu, nagle zniknął jeden z naszych
plecaków, w którym były paszporty i inne cenne rzeczy. Ponoć złodzieje są tutaj
tak wyrobieni, że mają sposób na wszystko. Potrafią wejść do autobusu przed
jego odjazdem i zabrać czyjś bagaż podręczny z górnego schowka. Nasza rada:
trzymać swoje rzeczy i nie puszczać aż do wyjazdu ze stacji. Nie ma co ufać, że
Chile jest przyjaznym i bezpiecznym (co do takich sytuacji) państwem.
Pół dnia spędzonego na
komisariacie, dało nam jedynie wifi i wsparcie od Was, za co mega dziękujemy!!!
Późnym wieczorem
dojechaliśmy do San Pedro i teraz nie żalujemy, że wstrzymaliśmy się z powrotem
do Santiago (ambasady). Jutro stąd wyjeżdzamy, ale przeżyliśmy tu dobre momenty
i zobaczyliśmy niepowtarzalne obiekty natury.
Nie wszędzie dostaliśmy
się rowerem, ale jak mogliśmy to wybieraliśmy tę opcję, żeby było ciekawiej, no
i taniej. W ten sposób zobaczyliśmy Quebrada del Diablo, w którą warto się
zagłębić i Piedra del Coyote. Krajobrazy zachwycają.
Skorzystaliśmy z dwóch
wycieczek, ale całkiem pozytywnie nas zaskoczyły.
Najpierw pojechaliśmy
zobaczyć lagunę Cejar, która charakteryzuje się tym, że na jeden litr wody
przypada 400 gram soli, co oznacza, że jak nie umiecie pływać to nic nie
szkodzi.:) Woda utrzymuje ciało,
można sobie leżeć do woli. Później szybki skok do wody w Ojos del Salar, tuż
przy drzemiącym wulkanie. I malowniczy zachód słońca przy piwku lub mangowym
alkoholu (do wyboru!) nad bardziej słoną i chronioną laguną Tebinquinche.
Druga wycieczka zaczęła
się o 4 nad ranem. I tam działy się dziwne rzeczy.:d Ujemna temperatura,
problemy z oddychaniem, szybkie męczenie organizmu, czyli jesteśmy na 4300 m n.p.m.
Zobaczyliśmy najwyżej położone gejzery na świecie - El Tatio. Niecodzienny
widok, ale musimy przyznać, że nieco komercyjne miejsce, z uwagi na liczne
grupy odwiedzających. Wszystkie wyjazdy są o wczesnej porze ze względu na
panującą wtedy ujemną temperaturę powietrza, która sprzyja wydobywaniu się pary
wodnej z gejzerów, co robi wrażenie.
Polecamy też wieczorny
lub nocny spacer za miasteczko, docelowo do miejsca, w którym kiedyś była
rzeka. Teraz idelanie jest tam usiąść i patrzeć na niebo pełne gwiazd i
oświetlonych gór, z daleka od miejskich lamp. W takich momentach czujemy prawdziwą wolność, która jest teraz naszą codziennością. Czujemy, że żyjemy i że pomimo braku obowiązków, dobrze wypełniamy każdy dzień. Czasem stwierdzamy, że coś się nie opłaca, ale że warto to zrobić, i ten argument jest zawsze silniejszy. :)
Chcieliśmy też
przejechać się rowerami na Valle de la Luna (dolinę księżycową), ale niestety
nie wyszło. Zostawimy to na kolejny raz lub inny kraj.
Jutro zawracamy do
Santiago, z żalem odpuszczamy piękną północną Argentynę, do której i tak by nas teraz
nie wpuścili. Jedziemy po paszporty tymczasowe i zobaczymy co będzie dalej z naszą podróżą.