strona główna

piątek, 15 stycznia 2016

Boliwia


Boliwia to bardzo zamknięty w sobie naród. Szczególnie mieszkańcy Andów, żyjący w ciężkich warunkach, na wysokościach, rzadko kiedy odzywają się do przybywających. Zapytani o drogę często nie odpowiadają, tylko wskazują palcem. Raczej nie można liczyć na ich uśmiech. Trochę jakby byli nieśmiali w stosunku do turystów. Grubo zastanawialiśmy się dlaczego tak jest? Aż trafiliśmy na pewną, miłą ekspedientkę w sklepie, w którym kupowaliśmy piękne, kolorowe, wzorzyste suweniry z Boliwii. Zapytała nas co myślimy o tutejszym społeczeństwie. Odpowiedzieliśmy, że ludzie są małomówni, nie są otwarci. Ona akurat jakby była przeciwieństwem swoich rodaków, pogadała z nami długo i wyjaśniła, że od zawsze się straszy dzieci w Boliwii, kiedy są niegrzeczne lub kiedy płaczą, żeby się uciszyły, bo ,,Gringo je zje'''. Takie ich powiedzonko, a wpływa na to, że dziwnie reagują na białych! 


Pierwsza miejscowość, do której dobiliśmy w Boliwii to Santa Cruz de la Sierra - jedno z dużych miast, w którym nie ma co się bać o chorobę wysokościową. Zmuszeni, spędziliśmy tam kilka godzin, ponieważ busy w Boliwii jeżdżą albo wcześnie rano albo późno wieczorem. Zmęczeni okrzykami nawoływaczy autobusowych, chcących wcisnąć jak najtańsze bilety, najlepsze, najwygodniejsze siedzenia, opuściliśmy na trochę terminal. Zaskoczyły nas przyjemne ceny w tutejszych restauracyjkach. Po dość europejskich cenach w Argentynie, Brazylii i Chile mogliśmy sobie pozwolić na więcej z naszym dziennym budżetem :d, czyli dwu daniowe set menu za ok. 10-12 bolivianos (5-6zł). Po małych, starych busikach miejskich, dało się już zauważyć, że znajdujemy się w jednym z biedniejszych krajów Ameryki Płd.
Pojechaliśmy dalej, do Sucre. To konstytucyjna stolica Boliwii. La Paz jest administracyjną. Po trzech nockach w autobusie, w końcu przyszedł czas na nockę w normalnych warunkach. Hostel znajdujący się na przeciwko Mercado Central okazał się świetnym wyborem. I tanim! W środku Mercado Babcie zapraszały do swoich stolików podczas śniadań, obiadów. Wszędzie takie same ceny, wygrywa ten kto piękniej krzyczy. Na górze centrum gastronomiczne, na dole raj dla owocoszamaczy! Koktajle, sałatki owocowe, soki naturalne prawie jak za darmo.
Sucre, zwane białym miastem (całe centrum pomalowane właśnie w tym kolorze) jest najczystszym miastem Ameryki, póki co, znajdującym się na naszej drodze. W okolicy dzielnicy Recoleta znajduje się ładny widok na panoramę całego miasta. Dobry spocik na piwko/winko/wódeczkę. Obok mini targ z suvenirami - polecamy, bo najtaniej!! Sporo jest tutaj też szkółek języka hiszpańskiego i ponoć najtańsze lekcje. Przyznajemy, że hiszpański jest w tym kraju bardzo przejrzysty, przyjemny, można swobodnie pogadać, nie tak jak w Argentynie lub Chile!
Kolejny przystanek na naszej trasie to Potosi. Miasteczko w porządku, ale bardziej nam się podobało Sucre. Potosi słynie z wielu kopalni, z których kiedyś wydobywało się srebro. Już obcykani, tanio zjedliśmy u lokalsów w Mercado Central. W ogóle nie ma co jeść w nudnych, drogich restauracjach! Mercado daje możliwość poznania tubylców, zobaczenia co jedzą, chwilowej rozmowy z nimi. No i portfel nie chudnie aż tak. I jest pysznie. Ale jakby tam sanepid powbijał na te targi to zapewne masakra. Trochę brudno, i wszystko robione na małych stanowiskach: gotowanie, mycie garów, otrzymywanie i wydawanie pieniędzy. Wszystko rękami. Ale nam to nie przeszkadza, bo tak bardzo się cieszymy, że tak tanio i smacznie jemy. No i ci lokalsi wokół!








Uyuni. Jedyne miasto w Boliwii, do którego zawitał w tym roku rajd Dakar. Wielu nam odradzało jechać tam, mówiąc, że żaden autobus nie dostanie się do Uyuni w czasie rajdu, że nie znajdziemy noclegu. Zaczynamy poszukiwania, bo przecież nigdy więcej specjalnie na Dakar nie będziemy się wybierać - droga zabawa. Obeszliśmy więc wszystkie agencje turystyczne, sprzedające bilety do Uyuni i w końcu się udało, dotarliśmy do mieścinki. Kolejny problem: nocleg - wszystko zajęte, hostele, hotele pełne ludzi. Zagadujemy do jednej boliwijskiej rodzinki. Uuu bingo, mamy telefon do babki, która wynajmuje namioty w hotelu - tak też śpimy, dosłownie w jakiejś sali na kafelkach. Oczywiście nocka za zawyżoną sumkę! Dowiadujemy się gdzie wszyscy zawodnicy bedą kończyć ten etap i tam idziemy. Największe wrażenie robią samochody, niektóre z nich wyglądają naprawdę kosmicznie. Staliśmy z flagą Polski, jednak tylko Przygoński zauważył nas i docenił nasze starania, trąbiąc w naszą stronę ;d.
Cały teren przeznaczony dla zawodników i ekip robił wrażenie, wszędzie unoszący się pył, ryk aut, rozstawione namioty, pracujący na pełnych obrotach mechanicy. Bardzo dobrze, że taka impreza odbywa się w raczej biednej w eventy Boliwii. Dla tubylców to wielka impreza, tańce hulańce, miasto żyje na maksa przez te 2 dni. 











Największą atrakcją Boliwii jest Salar de Uyuni. To ogromne solnisko, pozostałość po dawnym jeziorze. Piękne miejsce, którego można zazdrościć Boliwijczykom. Wybiera się spośród kilku opcji zobaczenia pustyni solnej. Biura oferują wycieczki 1,3,4 dniowe. Kto chętny pakuje się na pokład jednej z toyot Land Cruiser i śmiga w te boskie tereny. Po 2 godzinach jazdy i stopach przy turystycznych miejscowościach, gdzie można zrobić sobie rodzinne zdjęcie za hajs lub kupić pamiątki, wreszcie widzimy to co chcemy. Jedziemy jeepem po wszechobecnej soli. Uczucie jak marzenie. Jest pięknie, cicho, tajemniczo. Robimy troszkę zdjęć, bawiąc się perspektywą. Niestety nie widzimy lustra na pustyni, ponieważ nie padało od dobrych kilku dni.
















La Paz to nietypowe miejsce ze względu na tamtejszy zakład karny ,,San Pedro''. Policja nie ma tam wstępu, a więźniowie robią, co chcą. A chcą produkować kokainę, więc tym się zajmują na codzień. Kilka lat temu można było odwiedzać to miejsce z jakimś przewodnikiem za sporą opłatą, ale kiedy rząd dowiedział się, że więźniowie sprzedają kokainę podczas wizyt, zabroniono wstępu ludziom z zewnątrz. Teraz ponoć możliwe jest wbicie do więzienia, ale trzeba bardzo pokombinować, więcej zapłacić no i poruszyć czyjeś znajomości.
W La Paz są dwie fajne miejscówki. Dolina Księżycowa - ładnie ukształtowane przez wodę i wiatr skały i mirador, czyli widok na miasto, na który można dostać się czerwoną (są różne) kolejką linową. Widać wtedy jak ładnie położone jest to miejsce, widać ośnieżone szczyty, można poczuć jak wysoko się jest. Spoko są również targi z kolorowymi, różnorodnymi produktami. Szczególnie polecamy Witches Market, gdzie można kupić wszystko: przedziwne rzeczy plus normalne suveniry. Wiele osób narzeka na La Paz, mówiąc, że jest brzydkie i śmierdzi, ale my znaleźliśmy zalety i dobre opcje w tej stolicy.





Ostatnią opcją do zobaczenia w tym kraju było Lago Titicaca. A w ogóle to nas poprawili, że źle to w Europie wymawiamy, bo powinno być Titikhakha. Jezioro sprawia wrażenie morza, jest ogromne. No i też komercha tu panuje, ale to normalne. Sporo osób przyjeżdża, żeby przepłynąć się najwyżej położonym jeziorem na świecie. Miejscowość Copacabana zapewnia noclegi tuż nad wybrzeżem. Agencje proponują wycieczki na Isla Del Sol, słynącą z zabytków z czasów inkaskich. Popłynęliśmy tam i było przenudno. 3h strasznie wolną motorówką, potem chwila na wyspie, zobaczenie ruin, krajobrazów i równie długi powrót.






Najbardziej jednak w Boliwii zachwycają ludzie. Ich indiańskie rysy, charakterystyczne, tradycyjne stroje, zachowanie. Wyglądają bardzo ciekawie, wyjątkowo. Głównie wzrok przyciągają starsze Panie i młodsze dziewczyny (co poniektóre), noszące dwa warkocze na długich, ciemnych włosach, zakończone ozdobami, na tyle ciężkimi, że fryzura sprawia wrażenie stabilnej, nie do zepsucia, nie do rozwiania. Do tego zawsze kapelusik na głowie. Kolorowe spódnice, sweterki, czy co kto woli, ale zawsze na kolorowo, ciepło i nie w jeansach ;d. I do zestawu chusta z pięknego, trwałego, klasycznego tutaj materiału, zawsze kolorowa i we wzorki. Wielofunkcyjna rzecz w Boliwii. Kobiety noszą w niej dzieci lub owoce/warzywa czy też inne rzeczy na sprzedaż. 





Na początku żal tych ludzi, ściska za serducho. Ciężko pracują: albo jako rolnicy i sprzedawcy swoich produktów albo tworzący suveniry, szyjący materiały, swetry i inne rzeczy, zachwycające turystów. Dwa dni roboty, a daną rzecz sprzedają za 20/30 pln. Ale później uświadamiamy sobie, że w Polsce też często łatwo nie jest, więc uodporniliśmy się na sytuację tutaj, bo wiele osób prosi o hajsy, mówi to samo, wszystko staje się nieco męczące. Raz kupujemy starszej Pani koktajl truskawkowy, jest zadowolona, a my wkurzeni, że zamiast w szklance, dostała płyn w woreczku! Tutaj często na wynos dają jedzenie lub picie w workach foliowych, eee.
Dzieci w Ameryce Płd mają teraz wakacje, więc wszystkie pomagają swoim rodzicom na targach, w sklepach, na polach, w sumie wszędzie. Zatem jak wchodzisz do kiosku, to sprzedaje 12latka, piwko podczas Dakaru można było kupić od dwóch dziewczynek a w hostelu przyjął nas chłopczyk. Nie umiał napisać naszych nazwisk, ale z tym każdy ma tutaj problem .
Jest tu biednie, ale nie na tyle, że nie ma czego zjeść. Nie widzi się też pijanych ludzi, nie ma barów i nawet nie wiemy co tu piją, jeśli już. Chyba że w La Paz, ale to stolica, wielkie miasto, więc tam jest wszystko.
Zaskoczyło nas też jeżdżenie busami z lokalsami. Często bywaliśmy jedynymi białymi. Małe dzieci śpią gdzieś pod siedzeniami, w nogach rodziców, niektórzy stoją, gdy już nie ma miejsca, a że jedziemy kilka h, to czasem kładą się w przejściu, a zdarza się, że na drodze nagle, po środku niczego, wsiada kolorowa Indianka. Także zasad w transporcie raczej nie ma. Kierowca zatrzymuje się gdzie popadnie. A gdy już zwalnia, to do okien podbiegają osoby sprzedające przekąski, owoce, napoje i proszą o kupno czegoś, więc spokojnie można dostać coś po drodze. A jak ktoś nie zdąży wydać reszty, to biegnie za autobusem, aż przekaże monety.

Codziennością Boliwijczyków jest żucie liści koki lub picie mate de coca, czyli herbaty z koki. Dobrze to wpływa na ich samopoczucie. Bycie na ok. 4000 m.n.p.m. nie jest czymś lajtowym. Bóle głowy, szybsze zmęczenie, problemy z oddychaniem. To wszystko łapie przyjeżdżających podróżników, więc nam też zaleca się kokę. Teraz mamy ją ciągle przy sobie, naprawdę pomaga! Nawet Papież podczas wizyty dostał liście koki od prezydenta Boliwii. Także u nas w kraju jest to nielegalne, a tu to nieodłączny element życia. Można ją kupić prawie na każdym targu, tzw. Mercado Central za jakieś 3 pln za spory woreczek. I nikt nie robi afery. 



Następna nasza destynacja to Peru. Będą relacje w miarę dostępu do Internetu, który jakby nie dotarł do tych krajów!
Podróżując po Ameryce Południowej, intensywnie się przemieszczamy od miejsca do miejsca. Czasem jesteśmy gdzieś tylko jedną lub dwie nocki. Tak robi większość napotkanych podróżników, backpackersów. Bywa to męczące, ale tak trzeba, jeśli w miarę tanio chce się zobaczyć jak najwięcej. Taki trip! Ale musimy powiedzieć, że jest to mega fascynujące. Jednego dnia jesteśmy nad jeziorem, drugiego jedziemy w góry. Raz wyciągamy kurtkę przeciwdeszczową, raz czas na krótkie spodenki. W międzyczasie bikini i ocean. Brniemy do przodu, wyznaczając sobie na spontanie trasę. Czasem omijamy super miejsca, ale nie można mieć wszystkiego! Będzie na następny raz. Ten kontynent może być odwiedzany wielokrotnie, jest tak różnorodny i piękny. Wyluzujemy gdzieś nad wodą, narazie chcemy zobaczyć co mają do zaoferowania cudne Peru, ekwadorska dżungla i znana głównie z narkotyków Kolumbia.

czwartek, 7 stycznia 2016

Brazylia

Brazylię zaczęliśmy od 18 godzinnego przejazdu busem do Sao Paulo, pełnym lokalsów, przewożących tanie produkty z Paragwaju na sprzedaż. Wiemy o tym, bo policja trzepała nasz pojazd z godzinę. ;p Jak już ruszyliśmy dalej, po kontroli, to zatrzymał się przy naszych siedzeniach najmłodszy z grupki Brazylijczyków i zupełnie naturalnie zapytał czy jesteśmy Gringo (czyli takie typowe białasy spoza Ameryki Południowej w oczach tubylców), bo tak się zastanawiali z kumplami (dziwne przecież widać po nas! chyba że opalenizna daje dylemat uuu). Na początku byliśmy przekonani, że gringo to określenie na maksa negatywne, ale tu, gdzie byliśmy w Brazylii, wcale takie nie jest. W niektórych rejonach Ameryki Południowej jest może bardziej obraźliwe. Ten chłopak z pozytywnym nastawieniem śmiał się, że biali wyglądają jak chodzące pomidory kiedy są spaleni od słońca. Był miły, poopowiadał nam o swoim kraju i rysował na snapchacie jak wyglądają tradycyjne wypieki.
Nasza trasa obejmowała szybką przesiadkę w Sao Paulo na autobus do Paraty, chociaż w tych wielkich krajach, na dużych terminalach, nie da się niczego na szybko ogarnąć, więc czekaliśmy z 12 godzin na kolejny transport. Wykupili nam miejsca na poprzedni. Generalnie w Ameryce Południowej trzeba być nastawionym na czekanie i spędzanie dni w autobusach, ale to też ma uroki. Właśnie tworząc notatkę o Brazylii, siedzimy w autobusie do Sucre w Boliwii i jesteśmy świeżo po pysznej kolacji za 6 pln przy drodze w jakimś gospodarstwie domowym. Jesteśmy jedynymi białymi ale dobrze nam tu, wśród najciekawszych ludzi -  Boliwijczyków. Ale o tym później!
W centrum Sao Paulo byliśmy zatem tylko kilka godzin. Ogromne miasto, wszędzie bezdomni, śpiący na chodnikach. Zobaczyliśmy conieco. Między innymi Pana sprzedającego martwe karaluchy - do teraz nie rozumiemy, je się je?!?! 
Najbardziej brazylijska scenka tam obczajona, to chłopcy w wieku 9-12 lat, grający w nogę na placu przed wielką katedrą. Biegali na boso, nie przejmując się przechodniami, więc co chwilę komuś przeszkadzali, ale to też nikogo nie bulwersowało. Policja stała obok na luzie. Jeden z nich podbiegł do nas, zabrał końcówkę naszej coli, napił się z kolegami, po czym odpalił papieroska.

Paraty to prawdziwy raj. Razem z Ilha Grande, na którą popłynęliśmy później, tworzą cudowne miejsca wakacyjne dla Brazylijczyków. Będąc w tych rejonach, warto tu zajrzeć. Piękne plaże, bujna roślinność, egzotyczne zwierzęta. 
Z bliska zobaczyliśmy małpki i papugę, która spędziła z pół dnia na tej samej plaży co my.
Paraty jest bardziej rozwinięte. Lepsze dojazdy do plaż. My byliśmy na południu w Trinidad i na północy na plaży Sao Gonzales, warto też zobaczyć stare miasto w samym Paraty, jest nietypowe. Będąc tam jednego dnia skoczyliśmy na naturalną ślizgawkę i było najs. Tamtejsi lokalsi wymiatali, zjeżdżali na stopach i zgrabnie wskakiwali do wody. Trzech śmiałków z Polski, czyli nasza ekipa też dała radę, ale na tyłeczku. Zdjęcia autorstwa mamy Agi!






















Wyspa Grande nie ma informacji turystycznej, często miewa problemy z netem no i na plaże dostaniesz się tylko poprzez Taxi boat. Lub gdzieniegdzie -  trekking. Ewentualnych info udziela Pan policjant ze swoją mapą na ścianie w gabinecie.:) Ale to miejsce jest tak ładne, spokojne, że jedyne co masz ochotę w nim robić to czilować, odpoczywać, niczym się nie martwić. Lubiliśmy pić sobie tam winko na plaży patrząc na Atlantyk. Z plaż polecamy najbardziej Lopes Mendes, szeroki piach, palemki, woda długo płytka, dobre fale dla surferów. Chłopaki spróbowali tam swoich sił na body boarding a babeczki się poopalały w cieniu ;d -> tutaj słońce jest tak mocne.. Kolejna miejscówka to plaża Aventureiro z wygiętą pięknie palmą. 
















Kolejny przystanek - Rio. Jest naprawdę pięknie położone i ogólnie kozackie. Poza portugalskim, męczącym, bo nie umiemy.:( Dla aktywnych lub chcących pokazać swoje wyrzeźbione sylwetki dobrym wyborem są plaże Copacabana i Ipanema. Jest tam sporo maszyn do street workout'u, boiska do piłki nożnej i siatkówki. Pojeździliśmy tam trochę na penny, bo miasto wspaniałomyślnie co jakiś czas, a na pewno co nd, otwiera szerokie drogi dla rowerzystów i tych na deskach, rolkach, a zamyka dla samochodów. 
Na zachody słońca polecamy plażę Arpoador i cypelek obok. Jeśli chodzi o posąg Jezuska (wyrzeźbił go Francuz polskiego pochodzenia! Landowski.) to świetnie się prezentuje, widać go z wielu miejsc w mieście, jednak na górze jest przepełniony turystami, co nagle odbiera uroku..
Rio to miasto kontrastów - bogate wille z basenami a obok na wzgórzach kolorowe, biedne fawele. Wszystko ładnie zobaczyliśmy podczas naszego lotu lotnią (hand gliding). Pięknie było lecieć nad jednym z najlepszych miast świata! Uczucie przyjemne, najgorszy był początek, czyli ,,1 2 3 let's RUN" i rzucenie się w przepaść, ale później już relaksacyjne bujanie w obłokach. :) Niestety zdjęć narazie nie wrzucimy, bo płytka nagrywana na kompie przy plaży narazie nie działa, ale Sajmon w Polsce walczy żeby odtworzyć i przesłać dobre ujęcia.;)
Fawele w Rio de Janeiro bywają niby groźne. Ale nigdy nie czuliśmy się na nich niebezpiecznie. Jedyne co, to dzieci raz krzyczały w naszą stronę money money, ale ogólnie mieszkańcy nie dziwili się naszym widokiem. Te dzielnice położone są na wzgórzach, a ich podnóży często pilnują policjanci z shotgun'ami w rękach, uoooo! Cieszymy się, że zobaczyliśmy niższą sferę życia, było ciekawie pomieszkać tam chwile. Na swój sposób było też pięknie, ludzie wyglądali na szczęśliwych, dzieci biegały, śmiały się, bawiły. Do tego wszyscy mieli piękny widok na wybrzeże ze swoich okien. Fawele są dość ciasno położone, same wąskie uliczki. Ludzie mogą dostać się do domu kolejką linową ??? lub wspinając. Działa też, ale tylko do pewnego momentu, moto taxi i oldschoolowa taksówka w postaci Volkswagen T1. 
Niestety częstymi intruzami w naszym mieszkanku były karaluchy, ale na szczęście Witek vs karaluchy -> 3:0. 
W Brazylii jest pełno owoców, których nie znamy. Czasem nawet nie wiedzieliśmy jak coś zjeść, bo na przykład taka goiaba jest pełna malutkich pestek w środku. Piliśmy różne soki wyciskane ze świeżych owoców - są na każdym kroku, kosztują do 6-8 pln i są pyszne. Najbardziej smakuje nam marakuja! Ze smakołyków brazylijskich szczególnie polecamy Acai - owoce przypominające borówkę, sprzedawane jako zamrożona papka, bardzo orzeźwiająca i smaczna, często podawana z płatkami i jogurtem.