strona główna

piątek, 25 marca 2016

Peru


Peru jest naprawdę cudowne i godne odwiedzenia, ale istnieje tam szlak bardzo turystyczny, tzw. trasa Gringo. Wszyscy zaliczają te same miejscówki. Ale kraj oferuje więcej! Nam niestety nie starczyło czasu na dogłębne poznanie Peru. Zobaczyliśmy kilka topów, takich jak Machu Picchu, Huacachina czy Miraflores. Podobało nam się bardzo, ale mamy niedosyt! Peru jest tak ogromne, że trzeba przyjechać tu na dłużej. Do takiego wniosku doszliśmy, kiedy mijaliśmy nieturystyczne miejsca do surfingu na peruwiańskim, nieco dzikim, północnym wybrzeżu.
Do Peru wjechaliśmy od strony Lago Titikaka, żeby zobaczyć Puno, a dokładniej trzcinowe wyspy Uros i ich mieszkańców - Indian mieszkających na jeziorze. Wysp jest ok. 80 i każda ma swojego prezydenta. Na tej, którą odwiedziliśmy mieszkały cztery rodziny. Zobaczyliśmy ich domy, ich codzienne życie. To wszystko naprawdę jest superciekawe, ale niestety tak już nastawione na turystykę, że kiedy weszliśmy do domku jednej z Pań, ona tylko przedstawiła się i rzuciła do sprzedawania swoich wyrobów. Bardzo to było zniechęcające, myśleliśmy, że uda nam się trochę posłuchać o jej życiu. Komercha wielka! Ale niesamowite, że można tak żyć!



Z Puno pojechaliśmy prosto do Cusco. Centrum tego miasta przypominało nam Kraków. Dobrze się tam czuliśmy. Jest co robić, bo to taka baza wyjazdowa do różnych miejsc, a szczególnie na Machu Picchu, które było oczywiście w planie.
I teraz cenna informacja! Bo trochę zamotana jest, naszym zdaniem, wycieczka na Machu Picchu. Najpierw trzeba wykupić wejście, a miejsca są ograniczone. Codziennie na ruiny może dostać się 2500 osób, natomiast są też limity wejścia na jeden z dwóch szczytów, z których pięknie widać miasto: Montaña Pichu i Huayna Picchu. Na każdą górę codziennie może wejść po 400 osób, 200 7-8AM i 200 9-10AM. Więc trzeba próbować wstrzelić się w wybrany przez siebie dzień, ale plany mogą ulec zmianie! Taki system.
Po kupnie wejściówek należy pomyśleć o dotarciu do Aguas Calientes, czyli miejscowości, leżącej u podnóża Machu Picchu. I tu zmartwimy - bilety na pociąg są przedrogie! 120 dolarów w dwie strony to najtańsza opcja. I niestety daliśmy się naciągnąć. Nie ma innego, oficjalnego dojazdu. Później dowiedzieliśmy się od spotkanego Francuza, że jeśli się pokombinuje z lokalnymi autobusami a później przemaszeruje z plecakiem 10 km to można dotrzeć do Aguas po taniości!
I ostatni punkt dotyczący zorganizowania wyprawy na Machu Picchu. Są dwa sposoby dostania się do ruin. Przypominamy, że miasto leży na 2430 mnpm! Można podjechać busem, płacąc 10 dolców, ale można również wspiąć się po 1500 schodach.
I tak o 5 nad ranem ruszyliśmy z innymi backpackersami w stronę Machu Picchu. Tak wcześnie, bo załapaliśmy się na pierwszą, poranną grupę na Machu Picchu Montaña! W dodatku liczyliśmy na ładny wschód słońca. Wchodziło się ciężko, nogi bolały, pot zalewał, deszcz również, peleryna przeszkadzała, a schody się nie kończyły. Ale W KOŃCU naszym oczom ukazały się ruiny miasta, co było wspaniałym przeżyciem. Niepowtarzalny widok. Byliśmy nastawieni na komerchę i przereklamowanie, ale nie nie, to jest cud świata. Co prawda niektórzy ludzie w pięknych, czystych ciuchach i butach od Ralpha Laurena (co nam nie pasowało do scenerii!) świeżo wychodzili z autobusu i ustawiali się do fot, a my przemoczeni, zmęczeni, ledwo żyjący udaliśmy się na kolejnych 1500 schodów, żeby zobaczyć to cudko z góry. I wdrapaliśmy się na szczyt, już wprawieni po poprzednim wspinaniu, ale niestety jedyne co zobaczyliśmy to MGŁA. No ale byliśmy tam. Szkoda jednak, że bez widoku, ale nie można mieć wszystkiego!
Po zejściu, poszliśmy w stronę Świątyni Słońca, oddalonej 30 minut trasy od ruin. W drodze powrotnej mgła przeszła i zobaczyliśmy miasto z daleka. Wyglądało przepięknie, nie wierzyliśmy, że człowiek mógł stworzyć warunki do życia na takich wysokościach.








Kolejnym stopem była Huacachina, oaza na pustyni, połączona drogą asfaltową z miastem Ica. Więc nie tak dzika, jakby się chciało. Ale można to też uznać za zaletę, bo jest dostępna! Jechaliśmy tam busem z lokalsami. My jedyni gringo. Pan kierowca i jego pomocnik pytali nas sto razy, czy na pewno jedziemy do Ica, bo reszta ludzi śmiga dalej. TAAAK, Ica. Napisali nawet na naszym plecaku MARKEREM, że tam wysiadamy. No ale po kilku długich godzinach w busie, musiało im się zapomnieć. Pomocnik wyszedł tylko z przedsionka zapytał pod nosem czy ktoś tu wysiada, my z końca autobusu, że SI,SI, ale oni przejechali miasto. Kilkanaście km za udało nam się wysiąść gdzieś na trasie. Pytamy kierowcę co teraz?! A była noc. On na to, że musimy tam jakoś sobie wrócić. Na szczęście nasze wkurzenie pomogło w wymuszeniu od niego zapłaty za taksówkę do centrum, no bo jaaaak tak można olać pasażerów?!
Huacachina jest super. Można tam uprawiać sandboarding i łazić po prawdziwych wydmach. A robią wrażenie! Z góry nieźle widać oazę. Zachody słońca zachwycają. Polecamy nawet jeden hostel, który ma głupią nazwę - Banana Adventure. Ładny, ma basen, można odpocząć w podróży. I serwują pyszne jedzenie. Posiedzieliśmy tam z trzy dni, jeżdżąc trochę na desce, na buggym i leżąc plackiem na hamaczku. Wybraliśmy się też do Paracas, czyli na małe Galapagos. Półwysep zamieszkiwany przez wiele gatunków ptaków, pingwiny peruwiańskie i w szczególności lwy morskie. Co chwilę pokazywały się przy naszej łódce, wystawiając łebki z wody. A później, kiedy podpłynęliśmy pod ich ląd, dało się zauważyć prawdziwe życie tych ssaków. Okazuje się, że samiec ma wiele samic, więc gdy za często rodzą się lwy morskie płci męskiej, to są zabijane. Widzieliśmy jak jeden z grupki trzyma w pysku małego. Smutne, ale taka ich natura.







O Limie zbyt wiele nie wiemy, spędziliśmy tam tylko dwa dni, ale spodobała nam się dzielnica Miraflores, przypominająca te w USA. Bardzo czysto, na bogato, ale da się też na biedno, czyli hostel plus winko na szczycie klifu przy zachodzie słońca i obserwowaniu fal, pełnych surferów. Dalej zapuściliśmy się jedynie na sąsiadujące Barranco. Dzielnica artystyczna, klimatyczna. Do centrum natomiast było za daleko jak na tak mało czasu w stolicy. Przejeżdżaliśmy tylko przez nie, widząc jak biednie już jest. Ale jak to Ameryka Południowa - kontrasty, kontrasty!


Będąc w Peru słyszeliśmy same pochwały dotyczące tutejszej kuchni, na blogach sporo ludzi zachwyca się przysmakami, no i nawet taksówkarz namawiał nas do spróbowania czegoś peruwiańskiego. No to udaliśmy się na degustację! Restauracja wypchana ludźmi, ledwo znaleźli nam stolik. I biali, i lokalni, musi być smacznie. Zamówiliśmy ceviche, czyli danie chyba tak popularne w Peru jak u nas pierogi. To surowa ryba w marynacie cytrynowej, podawana z cebulą. Niestety smak nas szybko zmęczył, kawałki ryby były tak duże, że aż odstraszające, no i ogólny zawód przeżyliśmy. W Boliwii z nowości jedliśmy na przykład zupę z orzeszków ziemnych i rewelacja, ale tu smaki niezbyt nam podeszły.. Ale i tak zachęcamy do próbowania!
Peru jest tanie, tylko atrakcje turystyczne bywają tu drogie. No ale kraj bardzo atrakcyjny, więc to zrozumiałe. Język hiszpański mają przejrzysty, jest bezpiecznie, ale uwaga na kradzieże! Wymiana pieniędzy na ulicy jak najbardziej wchodzi w grę! Tym razem otrzymaliśmy walutę w oryginalny sposób, czując się jak mafiozi. Zabraliśmy Taxi z Huacachiny do Ica, bo nie było tam kantorów ani bankomatów. Kierowca powiedział, że zna miejsce, gdzie możemy wymienić pieniądze. Dojechał tam, gdzie miał dojechać. Podszedł do nas gościu z wielkim kalkulatorem. Przez szybę auta odbyła się wymiana waluty. Wszystko pasowało, więc odjechaliśmy. Pieniądze oryginalne! Nie bójcie się wymieniać hajsu na ulicy - zazwyczaj bardziej się opłaca i jest dreszczyk emocji.


Peru udane, następny Ekwador!

piątek, 15 stycznia 2016

Boliwia


Boliwia to bardzo zamknięty w sobie naród. Szczególnie mieszkańcy Andów, żyjący w ciężkich warunkach, na wysokościach, rzadko kiedy odzywają się do przybywających. Zapytani o drogę często nie odpowiadają, tylko wskazują palcem. Raczej nie można liczyć na ich uśmiech. Trochę jakby byli nieśmiali w stosunku do turystów. Grubo zastanawialiśmy się dlaczego tak jest? Aż trafiliśmy na pewną, miłą ekspedientkę w sklepie, w którym kupowaliśmy piękne, kolorowe, wzorzyste suweniry z Boliwii. Zapytała nas co myślimy o tutejszym społeczeństwie. Odpowiedzieliśmy, że ludzie są małomówni, nie są otwarci. Ona akurat jakby była przeciwieństwem swoich rodaków, pogadała z nami długo i wyjaśniła, że od zawsze się straszy dzieci w Boliwii, kiedy są niegrzeczne lub kiedy płaczą, żeby się uciszyły, bo ,,Gringo je zje'''. Takie ich powiedzonko, a wpływa na to, że dziwnie reagują na białych! 


Pierwsza miejscowość, do której dobiliśmy w Boliwii to Santa Cruz de la Sierra - jedno z dużych miast, w którym nie ma co się bać o chorobę wysokościową. Zmuszeni, spędziliśmy tam kilka godzin, ponieważ busy w Boliwii jeżdżą albo wcześnie rano albo późno wieczorem. Zmęczeni okrzykami nawoływaczy autobusowych, chcących wcisnąć jak najtańsze bilety, najlepsze, najwygodniejsze siedzenia, opuściliśmy na trochę terminal. Zaskoczyły nas przyjemne ceny w tutejszych restauracyjkach. Po dość europejskich cenach w Argentynie, Brazylii i Chile mogliśmy sobie pozwolić na więcej z naszym dziennym budżetem :d, czyli dwu daniowe set menu za ok. 10-12 bolivianos (5-6zł). Po małych, starych busikach miejskich, dało się już zauważyć, że znajdujemy się w jednym z biedniejszych krajów Ameryki Płd.
Pojechaliśmy dalej, do Sucre. To konstytucyjna stolica Boliwii. La Paz jest administracyjną. Po trzech nockach w autobusie, w końcu przyszedł czas na nockę w normalnych warunkach. Hostel znajdujący się na przeciwko Mercado Central okazał się świetnym wyborem. I tanim! W środku Mercado Babcie zapraszały do swoich stolików podczas śniadań, obiadów. Wszędzie takie same ceny, wygrywa ten kto piękniej krzyczy. Na górze centrum gastronomiczne, na dole raj dla owocoszamaczy! Koktajle, sałatki owocowe, soki naturalne prawie jak za darmo.
Sucre, zwane białym miastem (całe centrum pomalowane właśnie w tym kolorze) jest najczystszym miastem Ameryki, póki co, znajdującym się na naszej drodze. W okolicy dzielnicy Recoleta znajduje się ładny widok na panoramę całego miasta. Dobry spocik na piwko/winko/wódeczkę. Obok mini targ z suvenirami - polecamy, bo najtaniej!! Sporo jest tutaj też szkółek języka hiszpańskiego i ponoć najtańsze lekcje. Przyznajemy, że hiszpański jest w tym kraju bardzo przejrzysty, przyjemny, można swobodnie pogadać, nie tak jak w Argentynie lub Chile!
Kolejny przystanek na naszej trasie to Potosi. Miasteczko w porządku, ale bardziej nam się podobało Sucre. Potosi słynie z wielu kopalni, z których kiedyś wydobywało się srebro. Już obcykani, tanio zjedliśmy u lokalsów w Mercado Central. W ogóle nie ma co jeść w nudnych, drogich restauracjach! Mercado daje możliwość poznania tubylców, zobaczenia co jedzą, chwilowej rozmowy z nimi. No i portfel nie chudnie aż tak. I jest pysznie. Ale jakby tam sanepid powbijał na te targi to zapewne masakra. Trochę brudno, i wszystko robione na małych stanowiskach: gotowanie, mycie garów, otrzymywanie i wydawanie pieniędzy. Wszystko rękami. Ale nam to nie przeszkadza, bo tak bardzo się cieszymy, że tak tanio i smacznie jemy. No i ci lokalsi wokół!








Uyuni. Jedyne miasto w Boliwii, do którego zawitał w tym roku rajd Dakar. Wielu nam odradzało jechać tam, mówiąc, że żaden autobus nie dostanie się do Uyuni w czasie rajdu, że nie znajdziemy noclegu. Zaczynamy poszukiwania, bo przecież nigdy więcej specjalnie na Dakar nie będziemy się wybierać - droga zabawa. Obeszliśmy więc wszystkie agencje turystyczne, sprzedające bilety do Uyuni i w końcu się udało, dotarliśmy do mieścinki. Kolejny problem: nocleg - wszystko zajęte, hostele, hotele pełne ludzi. Zagadujemy do jednej boliwijskiej rodzinki. Uuu bingo, mamy telefon do babki, która wynajmuje namioty w hotelu - tak też śpimy, dosłownie w jakiejś sali na kafelkach. Oczywiście nocka za zawyżoną sumkę! Dowiadujemy się gdzie wszyscy zawodnicy bedą kończyć ten etap i tam idziemy. Największe wrażenie robią samochody, niektóre z nich wyglądają naprawdę kosmicznie. Staliśmy z flagą Polski, jednak tylko Przygoński zauważył nas i docenił nasze starania, trąbiąc w naszą stronę ;d.
Cały teren przeznaczony dla zawodników i ekip robił wrażenie, wszędzie unoszący się pył, ryk aut, rozstawione namioty, pracujący na pełnych obrotach mechanicy. Bardzo dobrze, że taka impreza odbywa się w raczej biednej w eventy Boliwii. Dla tubylców to wielka impreza, tańce hulańce, miasto żyje na maksa przez te 2 dni. 











Największą atrakcją Boliwii jest Salar de Uyuni. To ogromne solnisko, pozostałość po dawnym jeziorze. Piękne miejsce, którego można zazdrościć Boliwijczykom. Wybiera się spośród kilku opcji zobaczenia pustyni solnej. Biura oferują wycieczki 1,3,4 dniowe. Kto chętny pakuje się na pokład jednej z toyot Land Cruiser i śmiga w te boskie tereny. Po 2 godzinach jazdy i stopach przy turystycznych miejscowościach, gdzie można zrobić sobie rodzinne zdjęcie za hajs lub kupić pamiątki, wreszcie widzimy to co chcemy. Jedziemy jeepem po wszechobecnej soli. Uczucie jak marzenie. Jest pięknie, cicho, tajemniczo. Robimy troszkę zdjęć, bawiąc się perspektywą. Niestety nie widzimy lustra na pustyni, ponieważ nie padało od dobrych kilku dni.
















La Paz to nietypowe miejsce ze względu na tamtejszy zakład karny ,,San Pedro''. Policja nie ma tam wstępu, a więźniowie robią, co chcą. A chcą produkować kokainę, więc tym się zajmują na codzień. Kilka lat temu można było odwiedzać to miejsce z jakimś przewodnikiem za sporą opłatą, ale kiedy rząd dowiedział się, że więźniowie sprzedają kokainę podczas wizyt, zabroniono wstępu ludziom z zewnątrz. Teraz ponoć możliwe jest wbicie do więzienia, ale trzeba bardzo pokombinować, więcej zapłacić no i poruszyć czyjeś znajomości.
W La Paz są dwie fajne miejscówki. Dolina Księżycowa - ładnie ukształtowane przez wodę i wiatr skały i mirador, czyli widok na miasto, na który można dostać się czerwoną (są różne) kolejką linową. Widać wtedy jak ładnie położone jest to miejsce, widać ośnieżone szczyty, można poczuć jak wysoko się jest. Spoko są również targi z kolorowymi, różnorodnymi produktami. Szczególnie polecamy Witches Market, gdzie można kupić wszystko: przedziwne rzeczy plus normalne suveniry. Wiele osób narzeka na La Paz, mówiąc, że jest brzydkie i śmierdzi, ale my znaleźliśmy zalety i dobre opcje w tej stolicy.





Ostatnią opcją do zobaczenia w tym kraju było Lago Titicaca. A w ogóle to nas poprawili, że źle to w Europie wymawiamy, bo powinno być Titikhakha. Jezioro sprawia wrażenie morza, jest ogromne. No i też komercha tu panuje, ale to normalne. Sporo osób przyjeżdża, żeby przepłynąć się najwyżej położonym jeziorem na świecie. Miejscowość Copacabana zapewnia noclegi tuż nad wybrzeżem. Agencje proponują wycieczki na Isla Del Sol, słynącą z zabytków z czasów inkaskich. Popłynęliśmy tam i było przenudno. 3h strasznie wolną motorówką, potem chwila na wyspie, zobaczenie ruin, krajobrazów i równie długi powrót.






Najbardziej jednak w Boliwii zachwycają ludzie. Ich indiańskie rysy, charakterystyczne, tradycyjne stroje, zachowanie. Wyglądają bardzo ciekawie, wyjątkowo. Głównie wzrok przyciągają starsze Panie i młodsze dziewczyny (co poniektóre), noszące dwa warkocze na długich, ciemnych włosach, zakończone ozdobami, na tyle ciężkimi, że fryzura sprawia wrażenie stabilnej, nie do zepsucia, nie do rozwiania. Do tego zawsze kapelusik na głowie. Kolorowe spódnice, sweterki, czy co kto woli, ale zawsze na kolorowo, ciepło i nie w jeansach ;d. I do zestawu chusta z pięknego, trwałego, klasycznego tutaj materiału, zawsze kolorowa i we wzorki. Wielofunkcyjna rzecz w Boliwii. Kobiety noszą w niej dzieci lub owoce/warzywa czy też inne rzeczy na sprzedaż. 





Na początku żal tych ludzi, ściska za serducho. Ciężko pracują: albo jako rolnicy i sprzedawcy swoich produktów albo tworzący suveniry, szyjący materiały, swetry i inne rzeczy, zachwycające turystów. Dwa dni roboty, a daną rzecz sprzedają za 20/30 pln. Ale później uświadamiamy sobie, że w Polsce też często łatwo nie jest, więc uodporniliśmy się na sytuację tutaj, bo wiele osób prosi o hajsy, mówi to samo, wszystko staje się nieco męczące. Raz kupujemy starszej Pani koktajl truskawkowy, jest zadowolona, a my wkurzeni, że zamiast w szklance, dostała płyn w woreczku! Tutaj często na wynos dają jedzenie lub picie w workach foliowych, eee.
Dzieci w Ameryce Płd mają teraz wakacje, więc wszystkie pomagają swoim rodzicom na targach, w sklepach, na polach, w sumie wszędzie. Zatem jak wchodzisz do kiosku, to sprzedaje 12latka, piwko podczas Dakaru można było kupić od dwóch dziewczynek a w hostelu przyjął nas chłopczyk. Nie umiał napisać naszych nazwisk, ale z tym każdy ma tutaj problem .
Jest tu biednie, ale nie na tyle, że nie ma czego zjeść. Nie widzi się też pijanych ludzi, nie ma barów i nawet nie wiemy co tu piją, jeśli już. Chyba że w La Paz, ale to stolica, wielkie miasto, więc tam jest wszystko.
Zaskoczyło nas też jeżdżenie busami z lokalsami. Często bywaliśmy jedynymi białymi. Małe dzieci śpią gdzieś pod siedzeniami, w nogach rodziców, niektórzy stoją, gdy już nie ma miejsca, a że jedziemy kilka h, to czasem kładą się w przejściu, a zdarza się, że na drodze nagle, po środku niczego, wsiada kolorowa Indianka. Także zasad w transporcie raczej nie ma. Kierowca zatrzymuje się gdzie popadnie. A gdy już zwalnia, to do okien podbiegają osoby sprzedające przekąski, owoce, napoje i proszą o kupno czegoś, więc spokojnie można dostać coś po drodze. A jak ktoś nie zdąży wydać reszty, to biegnie za autobusem, aż przekaże monety.

Codziennością Boliwijczyków jest żucie liści koki lub picie mate de coca, czyli herbaty z koki. Dobrze to wpływa na ich samopoczucie. Bycie na ok. 4000 m.n.p.m. nie jest czymś lajtowym. Bóle głowy, szybsze zmęczenie, problemy z oddychaniem. To wszystko łapie przyjeżdżających podróżników, więc nam też zaleca się kokę. Teraz mamy ją ciągle przy sobie, naprawdę pomaga! Nawet Papież podczas wizyty dostał liście koki od prezydenta Boliwii. Także u nas w kraju jest to nielegalne, a tu to nieodłączny element życia. Można ją kupić prawie na każdym targu, tzw. Mercado Central za jakieś 3 pln za spory woreczek. I nikt nie robi afery. 



Następna nasza destynacja to Peru. Będą relacje w miarę dostępu do Internetu, który jakby nie dotarł do tych krajów!
Podróżując po Ameryce Południowej, intensywnie się przemieszczamy od miejsca do miejsca. Czasem jesteśmy gdzieś tylko jedną lub dwie nocki. Tak robi większość napotkanych podróżników, backpackersów. Bywa to męczące, ale tak trzeba, jeśli w miarę tanio chce się zobaczyć jak najwięcej. Taki trip! Ale musimy powiedzieć, że jest to mega fascynujące. Jednego dnia jesteśmy nad jeziorem, drugiego jedziemy w góry. Raz wyciągamy kurtkę przeciwdeszczową, raz czas na krótkie spodenki. W międzyczasie bikini i ocean. Brniemy do przodu, wyznaczając sobie na spontanie trasę. Czasem omijamy super miejsca, ale nie można mieć wszystkiego! Będzie na następny raz. Ten kontynent może być odwiedzany wielokrotnie, jest tak różnorodny i piękny. Wyluzujemy gdzieś nad wodą, narazie chcemy zobaczyć co mają do zaoferowania cudne Peru, ekwadorska dżungla i znana głównie z narkotyków Kolumbia.