Peru jest naprawdę cudowne i godne odwiedzenia, ale istnieje tam szlak bardzo turystyczny, tzw. trasa Gringo. Wszyscy zaliczają te same miejscówki. Ale kraj oferuje więcej! Nam niestety nie starczyło czasu na dogłębne poznanie Peru. Zobaczyliśmy kilka topów, takich jak Machu Picchu, Huacachina czy Miraflores. Podobało nam się bardzo, ale mamy niedosyt! Peru jest tak ogromne, że trzeba przyjechać tu na dłużej. Do takiego wniosku doszliśmy, kiedy mijaliśmy nieturystyczne miejsca do surfingu na peruwiańskim, nieco dzikim, północnym wybrzeżu.
Do Peru wjechaliśmy od strony Lago Titikaka, żeby zobaczyć Puno, a dokładniej trzcinowe wyspy Uros i ich mieszkańców - Indian mieszkających na jeziorze. Wysp jest ok. 80 i każda ma swojego prezydenta. Na tej, którą odwiedziliśmy mieszkały cztery rodziny. Zobaczyliśmy ich domy, ich codzienne życie. To wszystko naprawdę jest superciekawe, ale niestety tak już nastawione na turystykę, że kiedy weszliśmy do domku jednej z Pań, ona tylko przedstawiła się i rzuciła do sprzedawania swoich wyrobów. Bardzo to było zniechęcające, myśleliśmy, że uda nam się trochę posłuchać o jej życiu. Komercha wielka! Ale niesamowite, że można tak żyć!
Z Puno pojechaliśmy prosto do Cusco. Centrum tego miasta przypominało nam Kraków. Dobrze się tam czuliśmy. Jest co robić, bo to taka baza wyjazdowa do różnych miejsc, a szczególnie na Machu Picchu, które było oczywiście w planie.
I teraz cenna informacja! Bo trochę zamotana jest, naszym zdaniem, wycieczka na Machu Picchu. Najpierw trzeba wykupić wejście, a miejsca są ograniczone. Codziennie na ruiny może dostać się 2500 osób, natomiast są też limity wejścia na jeden z dwóch szczytów, z których pięknie widać miasto: Montaña Pichu i Huayna Picchu. Na każdą górę codziennie może wejść po 400 osób, 200 7-8AM i 200 9-10AM. Więc trzeba próbować wstrzelić się w wybrany przez siebie dzień, ale plany mogą ulec zmianie! Taki system.Po kupnie wejściówek należy pomyśleć o dotarciu do Aguas Calientes, czyli miejscowości, leżącej u podnóża Machu Picchu. I tu zmartwimy - bilety na pociąg są przedrogie! 120 dolarów w dwie strony to najtańsza opcja. I niestety daliśmy się naciągnąć. Nie ma innego, oficjalnego dojazdu. Później dowiedzieliśmy się od spotkanego Francuza, że jeśli się pokombinuje z lokalnymi autobusami a później przemaszeruje z plecakiem 10 km to można dotrzeć do Aguas po taniości!
I ostatni punkt dotyczący zorganizowania wyprawy na Machu Picchu. Są dwa sposoby dostania się do ruin. Przypominamy, że miasto leży na 2430 mnpm! Można podjechać busem, płacąc 10 dolców, ale można również wspiąć się po 1500 schodach.
I tak o 5 nad ranem ruszyliśmy z innymi backpackersami w stronę Machu Picchu. Tak wcześnie, bo załapaliśmy się na pierwszą, poranną grupę na Machu Picchu Montaña! W dodatku liczyliśmy na ładny wschód słońca. Wchodziło się ciężko, nogi bolały, pot zalewał, deszcz również, peleryna przeszkadzała, a schody się nie kończyły. Ale W KOŃCU naszym oczom ukazały się ruiny miasta, co było wspaniałym przeżyciem. Niepowtarzalny widok. Byliśmy nastawieni na komerchę i przereklamowanie, ale nie nie, to jest cud świata. Co prawda niektórzy ludzie w pięknych, czystych ciuchach i butach od Ralpha Laurena (co nam nie pasowało do scenerii!) świeżo wychodzili z autobusu i ustawiali się do fot, a my przemoczeni, zmęczeni, ledwo żyjący udaliśmy się na kolejnych 1500 schodów, żeby zobaczyć to cudko z góry. I wdrapaliśmy się na szczyt, już wprawieni po poprzednim wspinaniu, ale niestety jedyne co zobaczyliśmy to MGŁA. No ale byliśmy tam. Szkoda jednak, że bez widoku, ale nie można mieć wszystkiego!
Po zejściu, poszliśmy w stronę Świątyni Słońca, oddalonej 30 minut trasy od ruin. W drodze powrotnej mgła przeszła i zobaczyliśmy miasto z daleka. Wyglądało przepięknie, nie wierzyliśmy, że człowiek mógł stworzyć warunki do życia na takich wysokościach.
I tak o 5 nad ranem ruszyliśmy z innymi backpackersami w stronę Machu Picchu. Tak wcześnie, bo załapaliśmy się na pierwszą, poranną grupę na Machu Picchu Montaña! W dodatku liczyliśmy na ładny wschód słońca. Wchodziło się ciężko, nogi bolały, pot zalewał, deszcz również, peleryna przeszkadzała, a schody się nie kończyły. Ale W KOŃCU naszym oczom ukazały się ruiny miasta, co było wspaniałym przeżyciem. Niepowtarzalny widok. Byliśmy nastawieni na komerchę i przereklamowanie, ale nie nie, to jest cud świata. Co prawda niektórzy ludzie w pięknych, czystych ciuchach i butach od Ralpha Laurena (co nam nie pasowało do scenerii!) świeżo wychodzili z autobusu i ustawiali się do fot, a my przemoczeni, zmęczeni, ledwo żyjący udaliśmy się na kolejnych 1500 schodów, żeby zobaczyć to cudko z góry. I wdrapaliśmy się na szczyt, już wprawieni po poprzednim wspinaniu, ale niestety jedyne co zobaczyliśmy to MGŁA. No ale byliśmy tam. Szkoda jednak, że bez widoku, ale nie można mieć wszystkiego!
Po zejściu, poszliśmy w stronę Świątyni Słońca, oddalonej 30 minut trasy od ruin. W drodze powrotnej mgła przeszła i zobaczyliśmy miasto z daleka. Wyglądało przepięknie, nie wierzyliśmy, że człowiek mógł stworzyć warunki do życia na takich wysokościach.
Kolejnym stopem była Huacachina, oaza na pustyni, połączona drogą asfaltową z miastem Ica. Więc nie tak dzika, jakby się chciało. Ale można to też uznać za zaletę, bo jest dostępna! Jechaliśmy tam busem z lokalsami. My jedyni gringo. Pan kierowca i jego pomocnik pytali nas sto razy, czy na pewno jedziemy do Ica, bo reszta ludzi śmiga dalej. TAAAK, Ica. Napisali nawet na naszym plecaku MARKEREM, że tam wysiadamy. No ale po kilku długich godzinach w busie, musiało im się zapomnieć. Pomocnik wyszedł tylko z przedsionka zapytał pod nosem czy ktoś tu wysiada, my z końca autobusu, że SI,SI, ale oni przejechali miasto. Kilkanaście km za udało nam się wysiąść gdzieś na trasie. Pytamy kierowcę co teraz?! A była noc. On na to, że musimy tam jakoś sobie wrócić. Na szczęście nasze wkurzenie pomogło w wymuszeniu od niego zapłaty za taksówkę do centrum, no bo jaaaak tak można olać pasażerów?!
Huacachina jest super. Można tam uprawiać sandboarding i łazić po prawdziwych wydmach. A robią wrażenie! Z góry nieźle widać oazę. Zachody słońca zachwycają. Polecamy nawet jeden hostel, który ma głupią nazwę - Banana Adventure. Ładny, ma basen, można odpocząć w podróży. I serwują pyszne jedzenie. Posiedzieliśmy tam z trzy dni, jeżdżąc trochę na desce, na buggym i leżąc plackiem na hamaczku. Wybraliśmy się też do Paracas, czyli na małe Galapagos. Półwysep zamieszkiwany przez wiele gatunków ptaków, pingwiny peruwiańskie i w szczególności lwy morskie. Co chwilę pokazywały się przy naszej łódce, wystawiając łebki z wody. A później, kiedy podpłynęliśmy pod ich ląd, dało się zauważyć prawdziwe życie tych ssaków. Okazuje się, że samiec ma wiele samic, więc gdy za często rodzą się lwy morskie płci męskiej, to są zabijane. Widzieliśmy jak jeden z grupki trzyma w pysku małego. Smutne, ale taka ich natura.
O Limie zbyt wiele nie wiemy, spędziliśmy tam tylko dwa dni, ale spodobała nam się dzielnica Miraflores, przypominająca te w USA. Bardzo czysto, na bogato, ale da się też na biedno, czyli hostel plus winko na szczycie klifu przy zachodzie słońca i obserwowaniu fal, pełnych surferów. Dalej zapuściliśmy się jedynie na sąsiadujące Barranco. Dzielnica artystyczna, klimatyczna. Do centrum natomiast było za daleko jak na tak mało czasu w stolicy. Przejeżdżaliśmy tylko przez nie, widząc jak biednie już jest. Ale jak to Ameryka Południowa - kontrasty, kontrasty!
Będąc w Peru słyszeliśmy same pochwały dotyczące tutejszej kuchni, na blogach sporo ludzi zachwyca się przysmakami, no i nawet taksówkarz namawiał nas do spróbowania czegoś peruwiańskiego. No to udaliśmy się na degustację! Restauracja wypchana ludźmi, ledwo znaleźli nam stolik. I biali, i lokalni, musi być smacznie. Zamówiliśmy ceviche, czyli danie chyba tak popularne w Peru jak u nas pierogi. To surowa ryba w marynacie cytrynowej, podawana z cebulą. Niestety smak nas szybko zmęczył, kawałki ryby były tak duże, że aż odstraszające, no i ogólny zawód przeżyliśmy. W Boliwii z nowości jedliśmy na przykład zupę z orzeszków ziemnych i rewelacja, ale tu smaki niezbyt nam podeszły.. Ale i tak zachęcamy do próbowania!
Peru jest tanie, tylko atrakcje turystyczne bywają tu drogie. No ale kraj bardzo atrakcyjny, więc to zrozumiałe. Język hiszpański mają przejrzysty, jest bezpiecznie, ale uwaga na kradzieże! Wymiana pieniędzy na ulicy jak najbardziej wchodzi w grę! Tym razem otrzymaliśmy walutę w oryginalny sposób, czując się jak mafiozi. Zabraliśmy Taxi z Huacachiny do Ica, bo nie było tam kantorów ani bankomatów. Kierowca powiedział, że zna miejsce, gdzie możemy wymienić pieniądze. Dojechał tam, gdzie miał dojechać. Podszedł do nas gościu z wielkim kalkulatorem. Przez szybę auta odbyła się wymiana waluty. Wszystko pasowało, więc odjechaliśmy. Pieniądze oryginalne! Nie bójcie się wymieniać hajsu na ulicy - zazwyczaj bardziej się opłaca i jest dreszczyk emocji.